wtorek, 23 grudnia 2014

Po co ten pośpiech?


Przed nami kolejne Święta Bożego Narodzenia...cieszyć by się przydało, prawda?... i tworzyć wspólnie to, co za kilka lat ze łzami w oku będzie się wspominać :)
Przedświąteczna atmosfera jednak nie wszystkim się udziela, co zaobserwować mogę niemal na każdym kroku: wśród rodziny, przyjaciół, znajomych, na ulicy, w supermarkecie ;) ...
Adwent jakoś tam minął...a nie, przepraszam: "jak z bicza strzelił!"-bo w końcu ten czas tak szybko leci...ten jedynie, kto ma dzieci w wieku szkolnym, otarł się o pojęcie Rorat, tajemniczych obrazków, kupionego gdzieś przy okazji kalendarza adwentowego, z którego smakołyki dzieci wcięły już pierwszego dnia-bo kto by tam tyle czekał ;)
Praca-dzieci-dom...i tym oto sposobem znów niepostrzeżenie stanęliśmy u progu kolejnych świąt..:
W pośpiechu kupowane prezenty-najczęściej gotowe zestawy gdzieś z supermarketu, bo kto by tam, w tym ferworze przygotowań, czas miał na bardziej wymyślne...no, chyba że po drodze do półki z kosmetykami, natknę się niechcący na mega promocję fajnych gaci, to Tacie kupię kilka par, zamiast tradycyjnego płynu po goleniu ;) (tak, tak, w tym roku też obiecywaliśmy sobie, że za prezentami będziemy się rozglądać już w październiku-stary numer;)). Po pracy szybko nabyta na drodze zakupu kapucha- bo przecież pierogi;w kuchni wszystko fruwa, dzieci plączą się pod nogami, głupawka je ogarnia, bo to już drugi dzień wolnego od szkoły, gdzieś w tle bezsensownie chodzi odkurzacz-przecież i tak zaraz rozsypie się mąka, a dzieciaki, na czele z psem, rozniosą wszystko po całej chałupie. Nerwówka sięga apogeum: ślubnemu (badz tez nie) już się z cztery razy oberwało-w zasadzie nie wiadomo za co. Lecimy do piekarni jeszcze po chleb-bo jak to-święta bez chleba?
i nagle dociera do nas: "o qrrr..cze, choinki jeszcze nie mamy!!!" . Targając spod sklepu kłującego chabazia, wszedłszy w kałużę o podejrzanym powonieniu, olśni nas poraz drugi: "No ja pitolę, jeszcze karp"...
I tak ciągle coś nagle nas zaskakuje, wystawiając naszą cierpliwość na próbę...ale nic tak nerwów nam nie zszarga, jak poplątane lampki choinkowe, konieczność doprowadzenia ich do ładu,a do kompletu latająca wokół latorośl, z sakramentalnym pytaniem na ustach "Tato/Mamo, juuuuuż ????"...
Niektórzy jeszcze na tym etapie mają przed sobą pakowanie i wyjazd do najbliższej rodziny...masakra ;)
I tak wykończeni dziką harówką, siadamy do tego wigilijnego stołu z oczami na zapałki, lekko poirytowani już gwarem oraz wujkiem Mietkiem oczywiście, który to nawet przy świętach nie odpuści sobie politycznych wywodów i narzekań, jak to w Polsce straszy...
I przychodzi nagle myśl :" zaraz, zaraz...co my tak właściwie świętujemy?" ...
No właśnie...co świętujecie?
Może dla wielu Święta Bożego Narodzenia, to po prostu miła, świecka tradycja, zakorzeniona jedynie w jakiejś tam wierze (choć sama nazwa jakoś kłóci mi się z takim pojmowaniem)...

Jednak dla nas i naszych dzieci, to coś znacznie więcej... my chcemy w spokoju i podniosłej atmosferze świętować Narodzenie Kogoś bardzo dla nas ważnego...
to czas, który w tym roku, może ze względu na to, ze jestem na urlopie, udało mi się przejść po woli, bez nerwów i dość owocnie...:
Adwent przywitaliśmy tworząc kalendarz, który dumnie zawisł na ścianie dziecięcego pokoju :

Szału artystycznego może nie ma ;), ale za to jaka radość była przy tworzeniu oraz co rano, przy wyciaganiu kolejnych zadań i poszukiwaniu smakołyków.
Zrobiliśmy tez własnoręcznie lampion i młody niemal codziennie chodził na Roraty-z własnej, nieprzymuszonej woli ;) Uczyliśmy się nowych piosenek adwentowych, czytaliśmy o tradycjach świątecznych w różnych zakątkach Ziemi..
Upiekliśmy sporo wcześniej pierniczki:

...które wczoraj zostały udekorowane :) :

Prezenty kupiłam chwilę wcześniej-może nie w październiku, ale też nie na ostatnią chwilę
i postanowiłam sobie, że nas ominie łączenie świąt z nerwówką i pośpiechem...chcę, żeby moje dzieci kojarzyły ten czas z ciepłem i radością-bez względu na to ile jeszcze pracy nad przygotowaniami zostało.
Dlatego angażuję młodego w prace około świąteczne: kroi, dekoruje, sprząta, do tego podśpiewujemy świąteczne piosenki - i mimo dużej ilości zajęć, czas mija w przyjemnej atmosferze. Nie ma kiedy nawet gagatek przeszkodzić, czy z nudów zamęczyć resztę domowników ;) A wieczorami, w ramach relaksu oglądamy wszyscy świąteczne bajki :)
I może wcale dom nie lśni jak u M. Rozenek, potraw nie ma w ilości-jak dla wojska, ale za to mój pięciolatek zna wszystkie zwrotki najpopularniejszych Kolęd, wie kim był PRAWDZIWY
Św. Mikołaj ;), zna sens Świąt, które przed nami i- mam taką cichą nadzieję, że pomogłam mu odkryć magię tego wspaniałego czasu...czasu, który kiedyś będzie wspominał z łezką w oku :)
Szaleńczy pospiech i nerwy w niczym nie pomogą. I mimo,że zdaję sobie sprawę z tego,że łatwo mówi się tak komuś, kto chwilowo cały dzień spędza w domu,to jednak może warto zatrzymać się chwilę wcześniej, inaczej,niż zwykle rozplanować przygotowania...może warto wgłębić się w sens tych Świąt i jako priorytet postawić sobie coś innego, niż perfekcyjnie wysmażony karp oraz udział w konkurencji pt." kto bardziej zastawi stół"...

Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, życzymy Wam radości i spokoju płynących z betlejemskiej stajenki :)
Jak to mądrze ktoś kiedyś zaznaczył przy tej okazji: nie zapomnijcie zaprosić solenizanta na Jego własną imprezę urodzinową :)


wtorek, 9 grudnia 2014

Metody usypiania dzieci cz.1 : Tracy Hogg i dr W. Sears (rodzicielstwo bliskości)


Usypianie dziecka- niby tak prosta i bardzo naturalna umiejętność- bo przecież nie od dziś wiadomo,że każdy człowiek śpi i, że zdrowy sen jest jednym z podstawowych warunków prawidłowego rozwoju i funkcjonowania człowieka. A dziecka-tym bardziej: regeneracja, hormon wzrostu-i tego typu kwestie są raczej znane każdemu rodzicowi.
Jednak, dopóki nie urodził się mój pierwszy synek, pojęcia zielonego nie miałam,że mechanizm usypiania dziecka, jest pewną wyuczoną umiejętnością i że może spędzać zatroskanym rodzicom sen z powiek.
Nie każde dziecko usypia spokojnie, nie każde śpi długo, nie każde w swoim łóżeczku...
Noworodkom z reguły problemy z usypianiem są raczej obce.
Maluszek nie odróżnia jeszcze dnia od nocy, nie zasypia snem głębokim i budzi się zazwyczaj
z powodu głodu lub potrzeby bliskości. Kilkakrotnie w nocy daje jasno do zrozumienia swej rodzicielce,że oto nadeszła pora, by przyssać się do maminej piersi w celu przyswojenia wartości odżywczych ;) (w przypadku mam piersią nie karmiących: w celu przyssania się do butelki,coby ją w mig opróżnić i dalej iść spać :) ).
Taki malec pewne wrażenia zmysłowe odbiera,ale nie potrafi ich jeszcze odpowiednio uporządkować,stąd też nie ogarnia kompletnie pojęć :dzień-noc. Podstawowymi czynnościami noworodka są: spanie,jedzenie i oczywiście wydalanie ;)
Kilkutygodniowe niemowlę jednak tę prawidłowość zaczyna po woli zauważać i przestawia się
w 24 godzinny tryb funkcjonowania.
Istnieje wiele teorii mówiących o tym,w jaki sposób usypiać niemowlę, by spało zdrowo,spokojnie i coraz dłużej.
Omówię po krótce kilka z nich- tych, z którymi sama miałam styczność (i mam w dalszym ciągu-jako mama 3-miesięcznego malucha).

Elementem absolutnie wspólnym wszystkich tych teorii jest przekonanie o tym,że my jako rodzice jesteśmy w stanie pomóc naszym dzieciom uporządkować ten 24-godzinny tryb funkcjonowania tak,by dość szybko i bez problemu potrafiły odróżniać dzień od nocy, drzemkę w ciągu dnia, od snu nocnego.
Otóż, wspólnym ogniwem wielu teorii i technik usypiania niemowląt jest konieczność uporządkowania pewnych czynności, które się sprawuje wokół maluszka. Należy zapewnić mu ich powtarzalność, po to,by zagwarantować dziecku poczucie bezpieczeństwa. Bardzo ważne jest, aby
w miarę możliwości pilnować stałych pór karmienia i usypiania, a także wyeksponować dość widocznie wieczorny rytuał związany z usypianiem maleństwa. Wielu rodziców na ten własnie czas przeznacza kąpiel, masaż, włączanie usypianek lub innej wyciszającej muzyki. Zaleca się także, aby wieczorem nie bodźcować już zbyt mocno dziecka, wyłączyć telewizor, mówić ciszej, wszelkie czynności wykonywać spokojnie, bez pośpiechu.

I tutaj dochodzimy do momentu, w którym wszystko jest śliczne, piękne i takie wzruszające ;) Zazwyczaj na tym etapie także karmimy maleństwo i....się zaczyna...odkładamy takiego wymuskanego, wypielęgnowanego, pachnącego i najedzonego gagatka do łóżeczka, a on zaczyna naturalnie płakać ( bo nie wszystkie dzieci "odlatują" podczas jedzenia, a nawet jeśli, to moment odłożenia ich do łóżeczka, bywa tym momentem,w którym rozlega się płacz). I co robią rodzice? Albo "lulają" delikwenta na rękach (problemu prawie,że nie ma,jak małe waży 3-4kg,ale pamiętajmy,że dzieci rosną), tarmoszą w wózku,wychodzą na krótką przechadzkę dookoła domu (gorzej w zimie,bo szybko robi się ciemno;) ) albo po prostu biorą do swojego łóżka i tam je usypiają.

Wiele teorii mówi o tym,że to my właśnie uczymy nasze dzieci konkretnych sposobów usypiania. Maluch nauczony usypiać na rękach rodziców-tego będzie się domagał co wieczór. Więcej: jeżeli będziemy mięli mniej szczęścia, to każde przebudzenie się malca w nocy, będzie koniecznością brania go na rączki i usypiania znów.
Dziecko nauczone usypiać w łóżku rodziców-w innych warunkach prawdopodobnie będzie miało problem z uśnięciem. Pamiętajmy jednak,że nie mrowimy tu o noworodku, tylko o nieco więcej już spostrzegawczym niemowlaku.
Kiedy ręce nam już drętwieją od kołysania, zmęczeni jesteśmy ciągłym wieczornym płaczem lub dzieleniem łóżka z trzecią- małą osóbką, na ratunek przychodzą nam :

- Tracy Hogg- i jej metoda samodzielnego usypiania maleństwa w SWOIM łóżeczku
- Dr William Sears i usypianie wg teorii rodzicielstwa bliskości
- Znana metoda 3-5-7
- oraz Dr Eduard Estivill i pozycja "Uśnij wreszcie.Jak pomóc dziecku zasnąć".

W tym poście omówię dwie pierwsze metody, dwie następne ukażą się w kolejnym wpisie.


Tracy Hogg i "Sen- to nie powód do płaczu".

Tracy Hogg to angielska autorka wielu bestsellerowych poradników dla rodziców tj. "Język niemowląt", " Język dwulatka". To dyplomowana pielęgniarka i położna, która na bazie doświadczeń z wieloma noworodkami, którym pomogła przyjść na świat, opracowała wiele teorii ich dotyczących. Bogate doświadczenie pozwoliło jej zająć się tematem zawodowo i pomóc wielu debiutującym mamom zrozumieć potrzeby ich maluszków.

Tracy Hogg opracowała technikę usypiania niemowląt zwaną w skrócie "pic up/put down"- czyli "podnoszenie/odkładanie". Autorka wychodzi przede wszystkim z założenia,że płacz dziecka jest jego naturalnym sposobem porozumiewania się z rodzicami, komunikowania swoich potrzeb i nie należy się go bać.
Jest ona zwolenniczką usypiania dzieci w ich własnych łóżeczkach, jednak daleko jej do teorii mówiącej o tym, by pozwolić maluchowi "się wypłakać" i zostawić samemu,by usnął.
T.Hogg twierdzi, że dziecku należy dyskretnie towarzyszyć w procesie usypiania.

Punktem wyjściowym do czynności związanych z nauką usypiania dziecka, jest wprowadzenie w ciągu dnia tzw. "łatwego planu"- czyli regularnych i w miarę możliwości stałych odstępach czasu ,czynności wokół dziecka: karmienie-aktywność-spanie. Dziecku należy zapewnić ową powtarzalność w ciągu dnia oraz bacznie maleństwo obserwować.

Wg autorki kluczem do pierwszej połowy sukcesu jest niedoprowadzenie do skrajnego przemęczenia dziecka. Gdy widzimy,że maluch zaczyna być marudny, ziewa, nie skupia się już na zabawie, przystępujemy do czynności związanych z usypianiem.
-> Zarówno w ciągu dnia,jak i wieczorem, powtarzamy stały schemat, który ma w końcu być dla dziecka komunikatem,że pora spać. W dzień: zasłaniamy zasłony, śpiewamy cicho kołysankę, powtarzamy magiczne zdanie, np. "Teraz maluszku śpij spokojnie" i odkładamy dziecko do łóżeczka. Wieczorem dodatkowo: np. kąpiemy maluszka, robimy masaż, przytulamy, śpiewamy kołysanki i także odkładamy dziecko do łóżeczka.
-> Jednak jesteśmy cały czas w pobliżu, trzymając rękę na pleckach malucha (można delikatnie poklepywać). Maluch może oczywiście zacząć tutaj płakać. Staramy się mimo to nie brać go na ręce,tylko głaskać, mówić cicho.
-> Kiedy nie przynosi to efektu i dziecko zaczyna płakać coraz bardziej, wtedy bierzemy je na ręce i uspokajamy- nie dopuszczamy jednak, by na rękach zapadło w głęboki sen. Gdy maluch się uspokoi, najlepiej jeszcze świadomego, odkładamy do łóżeczka i wciąż jesteśmy obok.
-> Czynność podnoszenia malucha i odkładania powtarzamy do momentu, aż odłożony uśnie sam
w łóżeczku.
Wg autorki- proces ten może trwać od 15-20 minut. Z praktyki wiem,że może się przeciągnąć do 40 min.
Ważne jest ,by maluszek nie usnął nam głęboko na rękach, on musi zakodować moment odłożenia go do łóżeczka.
-> W sytuacji,gdy dziecko nie uspokaja się na rękach (może być np.mocno przemęczone)lub gdy zaczyna płakać w momencie samego pochylenia się nad łóżeczkiem, nie rezygnujemy z odłożenia go na moment, po czym znów je podnieśmy. Moment odkładania jest tutaj właśnie bardzo ważny.

Nie bądźmy zdziwieni, jeśli dziecko na początku wprowadzania tej metody będzie głośno protestować,szczególnie jeśli jest nauczone usypiać inaczej- np. na rękach mamy. Ta metoda nie zapobiega płakaniu,ale uczy dziecko samodzielnego usypiania.
Dziecko, które zostanie nauczona zapadania w głęboki sen w swoim łóżeczku, gdy przebudzi się w nocy,najprawdopodobniej także nie będzie miało z tym problemu. A pamiętać należy,że każdy z nas kilkakrotnie budzi się nocą- nie pamiętając tego. 

Metodę można zacząć stosować w okolicach 3/4 miesiąca życia dziecka.

 Usypianie wg teorii rodzicielstwa bliskości i dr W.Sears
 
Rodzicielstwo bliskości,to termin stworzony przez dr Williama Searsa. Opiera się on o teorię przywiązania- jako element psychologii rozwoju, twierdząc,że dziecko z rodzicami/opiekunami tworzy bardzo silną więź emocjonalną, która ma znaczenie i wpływ na całe życie malucha.
Rodzicielstwo bliskości zakłada,że małe dziecko nie jest zdolne do żadnej manipulacji, dlatego należy być wyczulonym na jego potrzeby i realizować je bezzwłocznie.
Podejście do dziecka w omawianej teorii, za kluczowe przyjmuje pojęcie bycia blisko niego: szczególnie w pierwszym czasie po narodzeniu; karmienie piersią, noszenie dziecka na rękach, spanie z dzieckiem, troskliwe reagowanie na płacz, ale także umiejętność zadbania w tym wszystkim o własne potrzeby i brak lęku przed proszeniem o pomoc z zewnątrz.

-> Punktem wyjściowym przy usypianiu dziecka jest tutaj zadbanie o relaks mamy. Wypoczęta mama lepiej uspokoi i przygotuje do snu swoje dziecko.
-> Można wykąpać się z dzieckiem i przystąpić do reszty wieczornego rytuału : czytanie bajki, śpiewanie kołysanki itp.
-> Dziecko usypia się kołysząc je na rękach i np. śpiewając mu- do momentu aż maluch zaśnie.
-> Kolejnym krokiem, najbardziej tu polecanym jest położenie się spać razem z dzieckiem. Jeśli jednak praktykuje się odłożenie dziecka do łóżeczka, dobrze jest wziąć je do swojego łóżka chociaż rano.
-> Dziecko odkładamy,gdy wejdzie w głębszą fazę snu: kiedy jego oddech jest spokojny i stabilny, mięśnie rozluźnione i nie obserwujemy szybkiego ruchu gałek ocznych. W innym przypadku, odłożenie malucha w pierwszej fazie snu, może skutkować przebudzeniem, płaczem i koniecznością powtórzenia całego procesu od początku.
-> Gdy dziecko płacze, należy od razu do niego iść i je utulić.

Dr Sears twierdzi także,że sposób usypiania dziecka i to,jak często w nocy się budzi, jest spowodowane jego temperamentem, a nie doborem metody usypiania malucha. 

Więcej informacji na powyższy temat znajdziecie w :
 T.Hogg, Melinda Blau, Język niemowląt. Moja mama mnie rozumie.
Dr William Sears, Martha Sears, Zasypianie bez płaczu. Jak pomóc swojemu dziecku zasnąć i spokojnie przespać noc.







środa, 26 listopada 2014

Kij i marchewka - po mojemu.


Jak nie bunt dwulatka, to bunt czterolatka,jak nie klasyczny foch, to próba ustalenia własnej tożsamości,jak nie  histeria i próba manipulacji, to branie matki na litość- i tak w kółko. A przecież trzeba sobie jakoś radzić z tym żywiołem-dzieckiem zwanym ;)
No właśnie...
Stare jak świat porzekadło mówi,że złe zachowania naszych milusińskich należy karać- by poznali wagę swojego przewinienia oraz by zminimalizować ryzyko wystąpienia podobnych sytuacji
w przyszłości. Zachowania dobre natomiast, należy nagradzać- by dziecko wiedziało,że opłaca się być grzecznym i ,że warto...
I faktycznie zdarzają się w naszej wychowawczej codzienności sytuacje takie,w których konkretna
i stanowcza reakcja rodzica jest wręcz konieczna. Bo dziecko rozwścieczone tupie nogami, krzyczy,
w akcje desperacji wije się po podłodze, wykłóca lub rzuca tekstem przyniesionym prosto ze szkoły,typu: "weź się puknij człowieku!!!!!!!". ;)
Wtedy, często machinalnie padają sakramentalne,wydawane w złości, sporym uniesieniu polecenia pt.: "Natychmiast wyjdź do swojego pokoju!", "Za karę nie obejrzysz dziś bajki/nie pójdziesz do kolegi/", "chowam konsolę do szafy!", "Wyjdziesz,jak ci pozwolę!". W końcu,rodzic też człowiek
i nerwów ze stali nie posiada ;)
Tutaj warto jednak zadać sobie jedno pytanie (które ja w pewnym momencie mojej matczynej przygody sobie zadałam ;) ): co chcemy osiągnąć w ten sposób? Jaki jest cel i cóż takie zabiegi dobrego przyniosą? Jaką korzyść dziecko odniesie usłuchawszy naszego polecenia? W czym mu to pomoże?
Czy to nie jest troszeczkę tak,że wykorzystujemy w danym momencie-mocno nie fair, tą asymetryczną zależność między nami,a naszym dzieckiem? Czy nie demonstrujemy naszej władzy,jaką nad dzieckiem posiadamy? Nie jest tak,że wydanie polecenia typu: "Za to,że się do mnie drzesz,mały smarku,nie pójdziesz jutro do kolegi",mają ulżyć nam- rodzicom?

Już mały  przedszkolak potrafi mieć inne zdanie w danym temacie,niż my. I nie wynika to z jego wrodzonej złośliwości, chęci przeforsowania swojego widzimisię- tylko po to,by coś uzyskać. Powodem raczej jest to, że jego obraz świata, póki co, jest zupełnie inny, niż nasz. Dziecko na pewnym etapie swojego rozwoju nie posiada w sobie jeszcze empatii, bywa egocentryczne- i to jest pewna rozwojowa prawidłowość. Taki maluch nie zaniecha danego sposobu zachowania- -szczególnie, gdy jeszcze do tego dochodzą silne emocje dlatego,bo wczuje się w sytuacje rodzica
i zrozumie,że może sprawić przykrość mamie -takim,a nie innym doborem słownictwa. Na to przyjdzie zapewne czas,ale z tą cechą dzieci w większości się nie rodzą,niestety. To kwestia wyuczenia,przykładu,wielu rozmów.
Ale co robić w sytuacji,gdy nasz maluch faktycznie dopuszcza się manipulacji i próbuje wymusić na nas pewne rzeczy,by po prostu osiągnąć coś, na czym mu zależy? Co robić,gdy zachowuje się niewłaściwie,przekracza pewne granice, z których doskonale zdaje sobie sprawę?
My rodzice mamy tendencję do tego,by wymagać od dziecka posłuszeństwa : JUŻ, TERAZ,NATYCHMIAST. Chcielibyśmy,by słuchało nas i wykonywało nasze polecenia-najlepiej bez szemrania. To zapewne wiele by ułatwiło: szybsze zażegnanie problemu, przecież my wiemy lepiej-więc może i nasze dziecko to zrozumie wreszcie...
I tu nasuwa się drugie pytanie,jakie w pewnym momencie sama sobie zadałam: jak chcę,aby moje dziecko funkcjonowało w przyszłości? by jakie było? potulne, wycofane,podporządkowane? Czy może niezależne, energiczne, potrafiące przedstawiać swoje racje i walczyć o to,na czym mu zależy?
W związku z tym,że moją odpowiedzią była ta druga opcja, postanowiłam wymazać zupełnie z naszego słownika słowo "kara". Zastąpiłam je terminem "naturalna konsekwencja" :) I nie jest ona wcale bardziej wysublimowaną formą tej pierwszej ;)
Dlatego też nie mówie synkowi : "ponieważ niewłaściwie się do mnie odzywasz, masz zakaz grania na komputerze" , bo co ma piernik do wiatraka? Uprzedziłam mojego małego buntownika,że za każdym razem,gdy będzie do mnie krzyczał,by coś uzyskać,ja nie będę reagować,bo "języka krzyczanego" nie rozumiem. Gdy mały kompletnie mnie nie słucha i ma w głębokim poważaniu moje setne upomnienie :"nie skacz, proszę po wersalce", pokazuję mu jak to jest,gdy się kogoś nie słucha. Wykorzystuję do tego pierwszą,najbliższą sytuację i albo nie reaguję na jego prośbę,albo rzucam od niechcenia: "zaraz" albo: "nie chce mi się". Później oczywiście omawiam z nim taką sytuację,pytając jakie odczucia mu towarzyszyły itd.
Mały ma pozwolenie na granie na konsoli w soboty-w określonych ramach czasowych. Jednak zdarza się,że emocje go ponoszą i rzuca jakimś zakazanym słowem, wścieka się, krzyczy. Gdy moje upomnienia nie skutkują, mówię mu,że granie ma przynosić mu przyjemność i odpoczynek,a nie złość i nerwy, w związku z  czym kończymy wcześniej tę "przyjemność".
Kiedy nie mogę doprosić się,by rano przed wyjściem do szkoły ubrał się, to choćby nie wiem jak bardzo miał iść spóźniony-zaprowadzam go,zaznaczając,że będzie musiał powiedzieć pani prawdę-dlaczego znów się spóźnił.
Zdarza mi się także wykorzystywać wzmocnienia pozytywne do eliminowania nieciekawych zachowań mojego synka. Długo mieliśmy problem z tym,że mały wszystko chciał egzekwować krzykiem. Krzyczał też, gdy nie potrafiliśmy zrozumieć o co mu chodzi. Przestał spokojnie mówić i tłumaczyć,zamiast tego ciągle pojawiał się krzyk i nerwy.
Zaopatrzyłam się więc w takie cudo :


i zakomunikowałam Wrzaskunowi, że za każdym razem,w sytuacjach, w których będzie zły, uda mu się mimo wszystko spokojnie wytłumaczyć nam swoje stanowisko albo spokojnie wyjaśnić o co mu chodzi- bez niepotrzebnego krzyku, dostanie jedną taką buźkę. Gdy uzbiera ich 10, pójdziemy do księgarni i będzie mógł wybrać sobie jedną, nową książkę.
W chwili obecnej poprzeczkę nieco podwyższyliśmy : jeśli w ciągu całego dnia nie zdarzy się taka sytuacja z krzykiem w roli głównej, otrzyma od nas buźkę. Efekt jest następujący :) :



Osobiście jestem raczej przeciwna nagradzaniu dzieci za dobre zachowania w skali 1:1 ;)Obawiam się utrwalenia w maluchu postawy biorczej w tym aspekcie i oczekiwania przez niego nagrody za każde dobre, a nawet i zupełnie normalne- w ogólnym rozumieniu zachowanie.
Chcę też pokazać mojemu synkowi,że nagroda nie musi być materialna, ale może nią być jego własna satysfakcja, wielka pochwała,przytulas i inne tego typu przyjemne sprawy :)

Kara i nagroda to dwa bieguny pewnej metody wychowawczej, która mi osobiście zaczęła przypominać nieco tresurę. Ta pierwsza w swojej klasycznej postaci, w moim przypadku w ogóle się nie sprawdziła. Pozbawione logiki i nie związane z konkretną sytuacją "szlabany", nie uczą dziecka niczego,a zamiast tego generują żal, poczucie niesprawiedliwości, pokazują,że wygrywa silniejszy. Częste nagradzanie dziecka za pozytywne zachowania, może pozbawić malucha naturalnej umiejętności odczuwania satysfakcji z własnych wyczynów, może także nauczyć go oczekiwania nagrody za każde poprawne zachowanie. A to z kolei prosta droga do dalszych konfliktów i nieporozumień.
Uczenie dziecka naturalnych konsekwencji swojego postępowania pokazuje maluchowi,że to faktycznie jego zachowanie prowadzi do konkretnej sytuacji. W naszym przypadku ta taktyka działa i ma się dobrze.






wtorek, 18 listopada 2014

Kilka słów o ~Dzikich Stworach~



"(...)Każdy z nich musi odbyć długą i niełatwą podróż, zanim stanie się mężczyzną. Po drodze zachodzą w nim zmiany fizyczne, emocjonalne i duchowe, a cała wędrówka odbywa się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Jest to podróż niebezpieczna, ryzykowna i nacechowana niepewnością."

Jestem pod niemałym wrażeniem lektury  S.Jamesa i D.Thomasa: "Dzikie stwory. Sztuka wychowania chłopców". Podtytuł brzmi może nieco podejrzanie ;) ,nie jest to jednak typowy poradnik dla zatroskanych rodziców, podający na tacy gotową receptę na to,jak wychować chłopca, by rodzic miał spokój i był szczęśliwy. Autorzy, opierając się na faktycznych teoriach z zakresu psychologii rozwojowej, w bardzo ciekawy i często humorystyczny sposób, odkrywają przed czytelnikiem chłopięcy świat i rolę, jaką w życiu chłopców pełnią rodzice. W książce znajdziemy wiele sugestii,jak dyskretnie i w sposób twórczy poprowadzić chłopca jego drogą ku dorosłości. A jest to droga niełatwa.
Czasem są tu poruszane bardzo oczywiste kwestie,ale czytając tę lekturę, łapałam się na tym,że to,co oczywiste TRZEBA raz na jakiś czas sobie wyraźnie zwerbalizować, by nie zgubiło się w otchłani innych oczywistości.
Lektura przedstawia chłopca,jako bardzo wrażliwe i szlachetne stworzenie, które ma przed sobą długą i wyboistą drogę do pokonania. My,jako rodzice,czy opiekunowie musimy wyposażyć małego wojownika w elementy niezbędne do tego, by na drodze ku dorosłości, nie stracił owej szlachetności.

" Jeśli chłopcom ma się w życiu udać, muszą się stać częścią czegoś większego, niż oni sami. Trzeba im pomóc rozpoznać ich własne talenty i ograniczenia (...). Potrzebują przewodnika, który poprowadzi ich poprzez rozliczne próby. Wymagają troskliwej dyscypliny i silnej miłości"

Książka podzielona jest na trzy najważniejsze części :
- Postępowanie chłopca
- Umysł chłopca
- Serce chłopca
Każda z nich posiada część teoretyczną oraz praktyczną.  Całość opatrzona jest mnóstwem przykładów i historii z życia wziętych, dzięki czemu czyta się ją dosłownie jednym tchem :)
Autorzy uwrażliwiają rodzica/opiekuna na zagadnienia takie,jak:  potrzeby chłopca,  doświadczanie, naturalne konsekwencje, konieczność osobistego zmierzenia się z problemem, wstyd, pewność siebie a wrażliwość, podkreślenie wagi empatii, siła, nauka nazywania emocji i sposoby mówienia o nich, rozczarowanie, zmierzenie się z porażką,odpowiedzialność, męstwo, szacunek i wiele innych.

Jeszcze "kilka" cytatów na zachętę :

" Chłopcy, którym nie pokazano,jak radzić sobie z poczuciem porażki, będą chować przed światem swoje złamane serca (...) "

"Chłopcy, którzy nie potrafią zmierzyć się z rozczarowaniem,zaczynają wierzyć,że to, ile są warci,zależy od tego, ile udało im się osiągnąć albo co mają do zaoferowania".

"Rodzice,nauczyciele (...) często oczekują od chłopców rzeczy, które są sprzeczna z ich naturą- wymaga się na przykład,żeby siedzieli spokojnie przez dłuższy czas (...), podczas,gdy w środku wszystko w nich aż rwie się do działania".

" Za każdym razem, kiedy dyscyplinujemy chłopców, musimy pamiętać,że mamy do czynienia z istotami wyjątkowymi i szlachetnymi, i robić to tak,by uszanować ich i ich męskość. Dyscyplinując chłopców w sposób, który nie zawstydza, okazujemy szacunek ich pragnieniom, aby być silnym (...)."

" Jeśli nasi chłopcy mają mieć równe szanse w zmaganiach z życiem, to muszą wkroczyć w dorosłość z przekonaniem,że są dobrymi ludźmi".

"A przede wszystkim, trzeba odpowiednio pielęgnować jego uczucia. Trzeba go wyposażyć i duchowo nakierować. Trzeba podsycać płonący w nim (...) ogień. Trzeba (...) pomagać mu w odnalezieniu własnej drogi na dobrze udeptanej ścieżce prowadzącej poprzez odmęty dzieciństwa do krainy prawdziwego męstwa. Musimy pomagać mu porozumieć się z własnym sercem."

Lektura ta uświadomiła mi, jako mamie dwóch synów,że i przede mną niesamowita przygoda, w którą uzbrojona w miłość i rozsądek, muszę się wybrać z moimi chłopcami jak najprędzej.
Jestem niesamowicie zainspirowana tą książką, dosłownie odkryłam w sobie pasję! :)

Aha, nie zrażajcie się pierwszym-dość teoretycznym rozdziałem (choć wg mnie świetnie napisanym), warto przez niego przebrnąć. :)





piątek, 14 listopada 2014

"Mów dziecku,że jest dobre,że może,że potrafi" (J.Korczak)

Słowo to podstawowe narzędzie pracy z dzieckiem. Rozmowa, jako elementarna jednostka budulcowa relacji z drugim człowiekiem: nośnik informacji, rad, emocji. Słowo i towarzyszący mu przekaz buduje to,co w funkcjonowaniu z dzieckiem bardzo ważne : kontakt,więź, relacje . Zaraz za nim idą czyny i cała reszta elementów istotnych dla tworzenia tegoż ogniwa.
Słowa bywają także bronią- i to ciężkiego kalibru. Chyba każdy z nas doświadczył kiedyś jej działania - stojąc zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie barykady.
Wiemy zapewne,że słowa raz do nas wypowiedziane, czy to w towarzystwie pozytywnych, czy też negatywnych emocji, potrafią z nami długo zostać. Czasem po głowie kołaczą się zdania rzucone w naszym kierunku- jeszcze z czasów dzieciństwa- może wypowiedziane od niechcenia, nieopatrznie, w wielkim uniesieniu. Ale one potrafią długo nam towarzyszyć, co więcej : zdarza się,że determinują nasze późniejsze działania.
Dlatego też dobrze mieć świadomość tego,że słowo ma ogromną moc i komunikaty, jakie nadajemy w kierunku naszych dzieci, mogą wydać pewien owoc...
Chyba jednym z najbardziej drażliwych elementów, w słownej relacji z naszymi maluchami jest krytyka. Dobór słów w tym przypadku jest ogromnie ważny. Problem polega na tym,że często towarzyszą nam spore emocje w takich sytuacjach i zdarza się niejednokrotnie "chlapnąć" jakimś ogólnikiem typu "ty to zawsze musisz zepsuć!", "dlaczego nigdy nie możesz posłuchać?"; epitetem typu: "jesteś uparty jak osioł/nieodpowiedzialny/złośliwy/niegrzeczny. Takie słowa, słyszane często przez dziecko, stają się dla malucha bardzo wiarygodnym komunikatem. Słowa wciąż powtarzane przenikają i determinują, dzieci w nie wierzą i przyjmują,jako pewniak. To,w jakim przekonaniu-wypowiadanym bądź,co bądź słowami właśnie,dziecko wzrasta za młodu, będzie determinowało w większym lub mniejszym stopniu jego późniejsze funkcjonowanie,w dorosłym życiu.
Dzieci ciągle krytykowane, którym przekazuje się brak wiary w ich możliwości, często stają się wycofanymi dorosłymi, którzy nie podejmą ryzyka rzucenia się na głęboką wodę w życiu, mającymi problem z wyjściem poza pewne utarte schematy.
Mam takiego kolegę, który w dzieciństwie ciągle słyszał od ojca,że jest marny, że nic mu nie wychodzi, że nie potrafi sprostać najłatwiejszym wyzwaniom. Jego rodzice nie angażowali się za bardzo w jego plany i dziecięce przedsięwzięcia, bo przecież "i tak mu się nie uda". Nie wierzyli,że dostanie piątkę z biologii: "po co tyle siedzisz nad tymi książkami, i tak dostaniesz pałę!", nie wierzyli,że zda maturę,że dostanie się na studia. No,skrajny przypadek kompletnego braku wiary
w możliwości własnego dziecka.
Jego życie w chwili obecnej, oparte jest o ciągłe udowadnianie wszystkim dookoła,że da radę, że potrafi. Jakby za swoje motto obrał słowa  :"teraz patrzcie, ja wam pokażę!". Odnoszę czasem wrażenie,że on sam, nie cieszy się ze swoich sukcesów, że nie robi tego wszystkiego dla siebie,tylko ciągle po to, by wciąż komuś coś udowadniać.

Wszelkie przejawy krytycznego braku wiary w dziecko, nie pozostają moim zdaniem bez echa. Są bardzo często generatorem kompleksów i poczucia,że jest się niewystarczająco dobrym,silnym, zdolnym.
Zdarza nam się przecież powiedzieć :
- "nie synku, nie dasz rady,spróbuj czegoś innego",
- "zostaw to,to dla ciebie za trudne",
- "Milionerem???hahahaha,daj spokój,żeby być milionerem,trzeba mieć w zyciu niezłego fuksa ;) ".

A dlaczego nie wejść troszkę głębiej w świat swojego dziecka i być dla niego motorem napędowym pewnych chęci,mobilizacji i marzeń?
Czy nie warto wysilić się trochę i pomarzyć razem z maluchem :
-"hm...a czym chciałbyś się zajmować,żeby zostać tym milionerem?",
-"to będziesz musiał pomyśleć o porządnych studiach,np. ekonomii,wiesz czym się tam zajmują?" ,
-"Wybudujesz wtedy pewnie wielki dom z basenem,co?" ;)
Życie i tak zweryfikuje w pewnym momencie te dziecięce marzenia i być może, czasem okrutnie, da naszemu maluchowi do zrozumienia, że musi obrać inny kierunek marzeń.
Dlaczego więc nie motywować takiego malca mówiąc:
- "spróbuj,pewnie ci się uda,a jak nie,to spróbujemy razem".
Dziecko na pewno będzie miało kontakt z porażką- to w końcu naturalne, ale odbędzie się to bez niszczącego wiarę komunikatu: "jesteś słaby,dlatego ci nie wychodzi.

Jeśli już musimy dopuścić się krytyki, krytykujmy konstruktywnie: mówmy o zachowaniu dziecka,a nie jego osobie. Krytyka nie powinna poniżać. Uważam,że trzeba w takich sytuacjach dobierać słowa tak, by zachować szacunek do dziecka, by czuło się ono-mimo przewinienia, które stało się jego udziałem, pełną akceptację jego osoby przez rodzica.
Nie mówmy więc o tym,jakie dziecko jest,a jak się zachowało- to zasadnicza różnica. Maluch, który słyszy wielokrotnie ocenę swojej osoby, sam się w końcu wtłoczy w schemat i zaszufladkuje,zgodnie z tym, co komunikuje mu rodzic- najważniejsza osoba czasu dzieciństwa.

Mobilizowanie do marzeń,wspieranie, rozwijanie wyobraźni dziecka, jest bardzo konstruktywną forma przekazywania wiary w jego możliwości. To wzmacnianie w dziecku poczucia sprawstwa, pozytywne wpływanie na jego samoocenę. Taki maluch prawdopodobnie będzie potrafił w życiu zaryzykować, nie będzie biernie przypatrywał się sukcesom kolegów, samemu tylko marząc. Może będzie miał odwagę spełniać te marzenia albo próbować inaczej,gdy się nie uda-ale odważnie,bez poczucia klęski. I co ważne: będzie to robił dla siebie,a nie po to by udowodniać wciąż innym: "zobaczcie,a jednak umiem!".
Pamiętając więc jaką siłę mają słowa : "Mów dziecku,że jest dobre,że może, że potrafi" .  :)



sobota, 8 listopada 2014

"Wyjdź do swojego pokoju!"


Dzieci mają do perfekcji opanowaną sztukę wyprowadzania swoich rodziców z równowagi. Testują na wszelkie możliwe sposoby cierpliwość; badają,sprawdzają, próbują przesuwać ustalone granice. Mimo ogromu miłości, jaką darzymy nasze maluchy, nieraz zapewne emocje zrobiły swoje i zdarzyło nam się stanąć na granicy wytrzymałości: bo maluch kompletnie nie słuchał tego,co mieliśmy do powiedzenia, krzyczał, złościł się, może rzucał zabawkami i robił dokładnie to, czego mu nie wolno. Taka klasyczna sytuacja, którą można określić mianem "beton" ;) . Nie działa wówczas absolutnie nic: znane nam metody wychowawcze, prośby,groźby oraz branie delikwenta na litość . Atmosfera się zagęszcza, nikt nie potrafi racjonalnie wyhamować,emocje nasze sięgają zenitu, naszego dziecka najwyraźniej też.
I wtedy przychodzi do głowy tekst, znany zapewne wielu nam z dzieciństwa: "Wyjdź do swojego pokoju!"- wypowiadany tonem mocno podniesionym, a czasem nawet i krzykiem...
Właśnie...i taki maluch albo kompletnie już rozbity tym,co przed chwilą się działo, idzie zapłakany do tego swojego pokoju, albo zostaje tam, za rękę zaprowadzony przez matkę lub ojca...
A rodzic wówczas ma nadzieję na chwilę oddechu i opanowanie emocji,łudząc się,że dziecko skruszone, w swoim pokoju odczuje nasze polecenie jako karę za swoje przewinienie, przemyśli pokornie sprawę i w magiczny sposób, odmienione, zawoła nas, zapewniając,że jego wcześniejsze, haniebne zachowanie nigdy więcej nie będzie miało miejsca. Rodzic dumny,ze tak fachowo udało mu się opanować sytuację,doda tylko surowo : "Żeby mi to było ostatni raz."

I być może są dzieci, które w taki właśnie sposób "działają", które potrafią rozhulane do granic możliwości emocje opanować samemu, w swoim pokoju i jeszcze wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość...ale nie moje dziecko...

Do pewnego momentu wydawało mi się,ze metoda wysyłania malucha do swojego pokoju jest sensowna. Myślałam,ze dziecko w samotności, odcięte od pewnych bodźców,  gdy ochłonie
z negatywnych odczuć,będzie potrafiło zrozumieć swój błąd i nastąpi faktyczny zwrot akcji. Jednak nasz synek zaczął reagować na to w zaskakujący dla mnie sposób.
Tak naprawdę, dopiero po prośbie, by wyszedł do swojego pokoju,zaczynał się największy problem. Mały wpadał w  histerię, zalany łzami wykrzykiwał zupełnie niezrozumiałe słowa. Wtedy dopiero nie docierało do niego kompletnie nic- totalny amok! Byłam zdezorientowana...bo co tu zrobić? Przecież on sam miał zrozumieć...będę niekonsekwentna,gdy do niego wejdę i jeszcze, nie daj Boże go przytulę. Jakby to moja babcia pewnie stwierdziła :"krzyczy,bo cię próbuje,krzywda mu się przecież nie dzieje".
Można mówić wiele o sprycie przedszkolaków i ich umiejętności manipulowania , ale nie uważam,
by tak silne emocje były jakąkolwiek próbą sił, manifestacją niewiadomo czego, czy też zachowaniem intencjonalnym, pt." teraz, to ja im pokażę". Ja w oczach mojego kompletnie rozbitego synka, widziałam bardziej prośbę z serii: "pomóż mi". I bardzo wiele się we mnie zmieniło w tej kwestii, gdy w trakcie rozmowy, po jednej z podobnych sytuacji, mały powiedział: "...bo ja się mamusiu boję być tu wtedy sam".
Dotarło do mnie,że nie każda metoda jest dla każdego dziecka...
W dalszym ciągu twierdzę,że zmiana miejsca i próba wygaszanie negatywnych odczuć- nawet właśnie w swoim pokoju, nie jest złym pomysłem. Jednak powinno tu chodzić przede wszystkim
o to,by pomóc dziecku się wyciszyć, poradzić sobie z niezrozumiałymi dla niego,w danej chwili emocjami. Przychodzi czasem taki moment,że maluch jest już tak zmęczony tym,co czuje, emocje tak go przerastają,że jedyne,co pozostaje, to krzyk lub płacz. Celem nie może być tu ukaranie malucha i wykorzystanie władzy,jaką w danej chwili posiada rodzic po to,by pozbyć się problemu i odetchnąć. Bo dlaczego wtedy,gdy dziecku jest tak strasznie źle,ma zostać z tym samo? wówczas własnie najbardziej rodzica potrzebuje, niezależnie od tego,jak mocno chwilę wcześniej nadszarpnęło naszą cierpliwość. Dziecko nie może dostawać od nas komunikatu: "radź sobie sam, skoro już tak przesadziłeś", jeśli nie chcemy,by przekładało takowe myślenie na sytuacje w przyszłości.

W dalszym ciągu, gdy sytuacja bywa trudna, proszę mojego synka,by poszedł do swojego pokoju, ale ja idę tam zaraz za nim. I gdy jest taka potrzeba, mocno go przytulam,a on momentalnie się uspokaja. Czasem, po prostu siedzę z nim i czekam,aż się uspokoi, a on czując się dużo bezpieczniej w takich warunkach, szybciej radzi sobie z emocjami. Problem nie ciągnie się wtedy w nieskończoność i już po ochłonięciu, możemy porozmawiać o tym,co zaszło.

Hasło: "Wyjdź do swojego pokoju" jest stare,jak świat. To metoda bardzo często stosowana w wielu domach-o czym wielokrotnie miałam możliwość rozmawiać z rodzicami, a także zaobserwować. I faktycznie, dla wielu dzieci jest to sposób na wyciszenie, jednak nie dla wszystkich. Czasem rodzice uparcie zostawiają rozemocjonowane maluchy w pokojach,zamykając jeszcze na dodatek (o zgrozo!) drzwi i czekają na spokój. A za tymi zamkniętymi drzwiami, ma miejsce kompletna histeria i w małej główce rozgrywać się może horror. Moje spaczenie zawodowe ( ;-) ), każe mi zawsze,w każdej sytuacji doceniać i na pierwszy plan wysuwać zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa dziecka, bo wiem jak daleko idące konsekwencje może przynieść ignorancja w tej kwestii.



czwartek, 6 listopada 2014

Ciąża- wspomnień czar. Wyobrażenia a rzeczywistość z przymrużeniem oka.

    



          Jednym z najbardziej popularnych synonimów do słowa "ciąża" jest..."stan błogosławiony". Słowniki podają także określenie:"być przy nadziei"...
Właśnie...zanim znalazłam się w tymże "stanie odmiennym", wyobrażałam sobie,że jest to dla kobiety niesamowicie magiczny czas, pełen refleksji, planów, barwnych wyobrażeń, nadziei i optymizmu. Byłam przekonana,że to taki okres w życiu, który mógłby się wręcz nie kończyć.
Moja szalona wyobraźnia stawiała mi przed oczami obraz siebie: takiej zrelaksowanej, spokojnej, pomykającej niczym rusałka, w zwiewnej błękitnej sukience, po bezkresnej, zielonej łące, a za mną mój przeszczęśliwy małżonek, z tacą pełną zdrowych smakołyków. Ja, zgrabniutka, uśmiechnięta,smyrająca się radośnie po równie zgrabniutkim, okrąglutkim brzuszku . Ludzie dookoła mili, pełni zrozumienia, cieszący się razem ze mną mym błogosławionym stanem ;)

Życie nieco zweryfikowało moje odczucia, odnośnie wspomnianego wyżej stanu ;)

Czas magiczny? Jeżeli magią nazwać bite trzy miesiące spędzone w toalecie i mdłości od bladego świtu, do późnej nocy- to pewnie- magia pełną gębą ;) W pierwszych tygodniach mojej magicznej ciąży schudłam prawie 7 kg. Jeść nie dało się absolutnie nic, poza sucharkami i wodą.
Każdy-dosłownie każdy zapach, prowadził mnie wprost do wspomnianego powyżej miejsca, z którym wiążę najwięcej wspomnień, odnośnie pierwszego trymestru mojej wymarzonej ciąży ;)
Śmierdziało mi absolutnie wszystko: proszek do prania, płyn do kąpieli, mydło, pasta do zębów(!), śmierdziały wszelkie możliwe perfumy, przeszkadzał mi zapach naszego mieszkania! Śmierdziało na dworze, śmierdziało w domu, wszędzie śmierdziało! Bezzapachowa kapsuła była moim największym marzeniem. Dostałam w gratisie węch psa myśliwskiego i byłam w stanie wyczuć, z odległości kilometra, zapach perfum mojego męża, nie mówiąc już o aromatach dobiegających z kuchni. Oczywistym stało się dla mnie również to,że WODA MINERALNA zyskała bardzo intensywny
i trochę irytujący, dziwny smak...
W takiej oto atmosferze minęły mi pierwsze 3 miesiące :D Jak można sobie wyobrazić: wizja męża pędzącego za mną, z tacą pełną smakołyków, również się nie sprawdziła. Pojęcie "smakołyku" wówczas w ogóle nie istniało! Opcja pomykania po jakichkolwiek łąkach, na tamtą chwilę też raczej odpadała,bo sił miałam tyle,by dobiec do toalety na czas i z powrotem do łóżka ;)
...I w pewnym momencie, sytuacja zaczęła się bardzo odmieniać. A w zasadzie, po prostu, pewnego dnia,wstałam rano z łóżka i stwierdziłam,że czuję się wyśmienicie! Niektóre zapachy zaczęłam postrzegać,jako dopuszczalne, proporcjonalnie więcej czasu w ciągu dnia spędzałam w kuchni,niż łazience,nagle zachciało mi się smakołyków i tej zielonej łąki, i zwiewnej sukienki!
Tyle,że pojawił się problem innej natury. Żadna zwiewna sukienka spoczywająca w czeluściach mojej szafy, już na mnie nie pasowała. Mój zgrabniutki, okrąglutki brzuszek, z chwili na chwilę rósł coraz bardziej,aż w końcu, na kilka tygodni przysłonił mi stopy. Waga zaczęła wzrastać w zawrotnym tempie i każde ważenie kończyło się do znudzenia i przez łzy powtarzanym,niczym mantra tekstem :
" Ale od czego to???Przecież wcale dużo nie jem!!!" .
Ten etap ciąży przybliżył mi także pojęcie prawdziwego, dorodnego, klasycznego,kobiecego FOCHA- to kolejne słowo-klucz, obok "mdłości", "toaleta"i "wcale dużo nie jem!!!" (koniecznie z trzema wykrzyknikami ;) ). Foch pojawiał się każdego dnia,w najmniej oczekiwanych momentach. Powodem do focha było absolutnie wszystko, a w szczególności krzywe spojrzenie męża i nieodpowiedni, w moim mniemaniu, dobór słów i tonu nieszczęśnika. Tutaj,wraz z wszechobecną opuchlizną i koniecznością zdjęcia obrączki z serdelowatych palców, na kolejne pół roku, pojawiło się zjawisko doła. Tak...na przemian z fochem. Opanowałam nawet do perfekcji płynne przechodzenia od focha do doła,kiedy to zalana łzami i pełna skruchy, nagle przepraszałam,za moje wstrętne i irracjonalne zachowanie; i w ogóle,to :"nikt mnie nie kocha,wyglądam jak prosiak i dlaczego ten pan w tv tak pięknie śpiewaaaa" ;)  No, totalne rozdwojenie jaźni,jak słowo daję. Że ON to tak dzielnie zniósł i wysłuchiwał,to do dziś się dziwię. Szacun.
Moją niemałą już na tym etapie frustrację, potęgowała niezbyt łaskawa pora roku. Otóż, 39 st.nie schodziło z termometru. To ten rodzaj pogody,kiedy przy 31 st.człowiek mawia: "oj,dziś coś chłodno się zrobiło". W takim klimacie, każde wyjście (a raczej turlanie się) do sklepu,znajdującego się niedaleko domu, było wielkim wyzwaniem i zajmowało dwa razy więcej czasu, niż zwykle.
Noce również nie były czasem regeneracji i specjalnego odpoczynku. Pobudki co godzinę, wypady do kuchni, bo: "coś się głodna zrobiłam", sapanie jak parowóz przy zwykłym przekręceniu się na drugi bok i wędrówki do toalety co 45 min.,mocno zaburzały nocny wypoczynek. Tak,toaleta znów stała się miejscem mych pielgrzymek,kiedy to robiona w balona przez małego żartownisia w brzuchu,leciałam na złamanie karku,bo przecież "siku" nie zaczeka. I jakież wielkie bywało moje zaskoczenie, gdy zaraz po dotarciu do celu, "siku"znikało! :D Oj,kopniaki w pęcherz nie należały do specjalnie ulubionych przeze mnie aktywności mieszkańca mojego olbrzymiego brzucha.
W takiej,jakże przemiłej atmosferze mijał mi ostatni trymestr ciąży. Do tego jeszcze życzliwe sąsiadki, które za każdym razem,gdy turlałam się z psem na spacer (a robiłam to dość często w nadziei,że poród zacznie się szybciej -cóż za desperacja), wykrzykiwały zdziwione : "Ty jeszcze nie urodziłaś???!!". Nie,jeszcze nie! Okna już umyłam,podłogi szoruję codziennie na kolanach, trzepię dywany i pranie robię w Odrze,przy użyciu tarki,a małe dalej w brzuchu zawzięcie siedzi! Mówię wam,moja chałupa nigdy tak nie lśniła,jak w tamtym okresie ;)
I tu dochodzimy po mału do kresu mych doświadczeń ze "stanem brzemiennym" w roli głównej.

Bilans mojej ciąży, to: 7 kg utraty na wadze na wstępie,27kg ostatecznie na plusie, 20 kg zjedzonych śliwek, 3 miesiące regularnego pobytu w toalecie, drugie tyle w kuchni ;), 2,5h bóli porodowych. Zwiewnej,błękitnej sukienki nie przyodziałam, łąki nie zaliczyłam :)
No,jak słowo daję: ktoś,kto określił ciążę mianem "stanu błogosławionego", musiał być facetem!
na 100 % ;)

I chociaż momentami nie było łatwo,to muszę z pełnym przekonaniem przyznać,że tak strasznie,strasznie było warto!
Gdy kładą Ci po porodzie na brzuchu to maleństwo: takie cieplutkie, delikatne i całkowicie bezbronne,przestaje się liczyć absolutnie wszystko! Wtedy przychodzi ta magia! Wszelki ból
i niedogodności okresu ciąży,opisane przeze mnie z dużym przymrużeniem oka,idą w niepamięć. Liczy się tylko to maleństwo,które trzymasz w ramionach i fakt,że tak bardzo Cię teraz potrzebuje :)
Z perspektywy czasu obie ciąże,które były moim udziałem, wspominam fantastycznie. To doświadczenie, które bardzo mnie zmieniło i pozwoliło w wieku kwestiach dojrzeć.




poniedziałek, 3 listopada 2014

Dziecko mi się zepsuło! czyli parę słów o emocjach


        Do czwartego roku życia mój synek był aniołem. No po prostu: dziecko idealne! Wiele osób w zachwycie pytało: "jak wy to robicie?tak was słucha,jest taki grzeczny, a to przecież chłopiec! A my, pękając z dumy, mówiliśmy: "on już tak po prostu ma" ;).
 Mały faktycznie nie sprawiał nam większych problemów. Nie zdarzyło nam się np. zbierać go ogarniętego dzikim szałem z podłogi w supermarkecie, w dziale z zabawkami i tłumaczyć,że akurat tej zabawki, której cena przekracza sumę naszych dwóch pensji dziś nie kupimy ;) Z placu zabaw zwykle wracaliśmy spokojnie, bez krzyku, płaczu i innych ekscesów. Zdecydowanie, w każdej kwestii dało się z gościem dogadać. Był małym grzecznym i do tego bardzo wrażliwym chłopcem...

I pojęcia zielonego nie mam co sprawiło,że sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Doznaliśmy małego zderzenia z rzeczywistością,gdy nasz obecnie pięciolatek, na każdą naszą próbę korygowania jego niekoniecznie poprawnego zachowania, zaczął reagować krzykiem. W chwili obecnej przechodzimy przez etap, w którym, gdy nie dostaje tego,co chce TERAZ, NATYCHMIAST, JUŻ, odpowiada złością i płaczem. Robi celowo rzeczy, których mu zabraniamy, stosuje agresję słowną-co najbardziej nas zaniepokoiło, prowokuje i zdecydowanie testuje naszą mocno nadszarpniętą już cierpliwość ;)
Rozmowy z młodocianym kończą się zwykle obietnicą,w której jest w stanie wytrwać max.pół godziny. Wszelkie próby tłumaczenia, odwoływania się do dawno temu ustalonych zasad, wyciąganie konsekwencji, przynoszą efekt tylko na chwile,a czasem i wcale. Wiele rozmów kończy się klasyczną "pyskówką" dorastającego nastolatka...No właśnie! a on ma przecież 5 lat!

Co się stało? Gdzie popełniliśmy błąd? Co przeoczyliśmy?
...i chyba poniekąd znalazłam odpowiedź na część z tych pytań.

Młody ewidentnie od pewnego momentu zaczął więcej rozumieć, doświadczać coraz większego spektrum emocji. W jego małej główce zaczęło się kotłować coraz więcej myśli i wyobrażeń. Ale przede wszystkim- pojawiło się znacznie więcej emocji,z którymi przecież jakoś musi dać sobie radę. Problem w tym,że sprawa nieco go przerosła. Dla dziecka na tym etapie, pojęcie emocji jest mocno abstrakcyjne i najnormalniej w świecie nie rozumie ich,a już na pewno nie wie, w jaki sposób sobie z nimi poradzić. Na tym etapie dzieci po prostu nie radzą sobie i często wybuchają.
Najłatwiej tutaj stwierdzić,że maluch jest złośliwy, że chce nam dopiec, dlatego bywa nieznośny i robi wszystko,czego akurat mu nie wolno.
Kiedy ma ochotę nas wkurzyć dla frajdy,to ma ;) i wiadomym jest,że dzieci będą sprawdzać swoich rodziców i próbować przesuwać pewne granice, bo: a nóż,widelec uda się coś ugrać ;) Ale w wielu przypadkach (a na pewno w przypadku naszego synka), sprawa jest zdecydowanie głębsza i bardziej skomplikowana.
Zdałam sobie, przy okazji tego doświadczenia, sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze: moim zadaniem jako rodzica jest pomóc dziecku zrozumieć swoje emocje i je nazwać. Chłopcy mają z tym szczególny problem. Dziewczynkom jakoś łatwiej przychodzi nazywanie odczuć i mówienie o nich. Chłopcom trzeba starannie w tym pomóc, a także nauczyć ich wyrażania tych emocji. Bo przecież najłatwiej jest wykrzyczeć, trzasnąć zabawką o podłogę,czy powiedzieć kilka nieprzyjemnych słów. Trzeba tutaj pamiętać,że maluchy też mają prawo do złości- to bardzo naturalne odczucie i nie można go blokować, ale ważne jest,by dziecko potrafiło tę złość nazwać i wiedziało w jaki sposób znaleźć dla niej ujście. Zauważyłam,że tego wszystkiego da się wyuczyć,potrzeba jedynie konsekwencji.

Drugą rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę- i co mnie trochę zdołowało to fakt,że reakcje dzieci na określone sytuacje,czy problemy,to kopia naszych (rodziców) reakcji...Aż mnie wbiło w ziemię,gdy młody w złości, któregoś razu wypowiedział słowa, które mi zdarza się mówić do niego,kiedy poniosą mnie emocje. Sposób,w jaki mówi,reaguje w tego typu momentach, to najnormalniej
w świecie reakcje moje i mojego męża,gdy jesteśmy źli...Strasznie niefajnie się na takie coś patrzy
i niefajnie tego słucha...bo słowa potrafią bardzo boleć. Gdy je wypowiadam nie czuję ich siły, nie odbieram w taki sposób,ale kiedy już je usłyszę, to wówczas mogę sobie wyobrazić,co czuje taki maluch,w momencie,gdy słyszy to samo ode mnie. Zrobiło mi się po prostu wstyd. Niby wiedziałam od dawna,że dzieci do pewnego momentu uczą się przez naśladowanie,że obserwują swoich rodziców..i nie wpadłam na to,że trzeba im dać dobry przykład także w kwestii okazywania emocji-zarówno tych pozytywnych,jak i negatywnych.
Sposób w jaki rozmawiam z mężem, w jaki odnoszę się do naszego psa, w jaki mówię do mojego synka,gdy sytuacja zaczyna się zagęszczać-on to wszystko koduje i przejmuje,jako swoje!
Bo skąd niby ma wiedzieć jak się zachować w danej sytuacji? Skąd może wiedzieć jak tę złość okazać? On po prostu naśladuje. Wzrasta w danej atmosferze, widzi i obserwuje konkretne schematy zachowań.
Takie moje małe odkrycie. Może oczywiste,ale jak daje po oczach,gdy przychodzi się z tym zmierzyć bardzo osobiście.
Przed nami długa droga,bo pojawił się na świecie drugi synek i czasem emocje w powietrzu aż buzują. I tutaj najbardziej musimy się pilnować. Jednak teraz,gdy młody zaczyna wybuchać,staramy się z mężem okazywać zrozumienie dla jego emocji. Zamiast gderać: "Jak ty sie zachowujesz? uspokoj się!", zmieniliśmy taktykę na : "Wiem synku,że jesteś teraz zły,ale zamiast krzyczeć,możesz po prostu przyjść i mi o tym powiedzieć". Często, gdy mały jest rozemocjonowany pytam go,co czuje. I ostatnio zaczął mówić: "Mamusiu,jestem teraz zły!:, zamiast "Aaaaaaa,nie znoszę Was!!!" . Myślę,że jest postęp ;)
Warto wziąć dwa głębokie wdechy przed rozmową z dzieckiem i okazać zrozumienie dla jego przeżyć :) Ameryki może nie odkryłam,ale takie oczywistości czasem sama sobie muszę zwerbalizować ;)
Dzieci jednak uczą pokory :)


sobota, 1 listopada 2014

Zapachy dzieciństwa



    
Dzieciństwo powinno pachnieć domową szarlotką... zapachem jesiennych liści, perfumami Mamy. Powinno mieć zapach maciejki zasianej pod domowymi oknami, zapach świeżo skoszonej latem trawy…Powinno kojarzyć się z ciepłem, bezpieczeństwem i miłością.
Może brzmi nieco banalnie i trochę śmiesznie, ale tak właśnie być powinno…
Należę do tych szczęściarzy, którzy swoje dzieciństwo kojarzą, jako jeden z piękniejszych okresów w życiu. To za sprawą mojej Mamy, która zawsze stała na straży tak zwanego ciepła domowego ogniska i robiła, co mogła, byśmy czuli się bezpiecznie, by dom był naszym azylem.
Mam szczęście, że okres ten kojarzy mi się z ciepłymi barwami, z zapachem pieczonych jabłek, świeżo zmielonej kawy. Dzieciństwo to dla mnie zapach świątecznych potraw, pomarańczy, mandarynek. To szelest odpakowywanych pod choinką prezentów, to rumieńce na twarzy po zimowym spacerze.  Jakoś tak się złożyło, że główne wspomnienia tego czasu, w moim przypadku układają się w okresie jesienno-zimowym. Może to stąd, na przekór wakacyjnym maniakom, te dwie pory roku od zawsze są moimi ulubionymi.
Czas, o którym wspominam jest niesamowicie ważny w życiu chyba każdego , bo osadza się w nas gdzieś bardzo głęboko i determinuje często nasze dalsze funkcjonowanie- czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy też nie. Zarówno jego pozytywne aspekty, jak i te negatywne...
       Odkąd zostałam Mamą, czuję, że to ja jestem odpowiedzialna za to, jakie wspomnienia z czasu dzieciństwa będą miały moje dzieci. To ja mam tworzyć tę atmosferę ciepła i bezpieczeństwa, by za parę lat moi chłopcy mogli z uśmiechem na twarzy wspominać ten okres, jako jeden z najpiękniejszych w życiu. To ja (a raczej my :D) nadajemy ten niepowtarzalny zapach dzieciństwu naszych maluchów. Dlatego namiętnie piekę szarlotki, zabieram dzieci na długie jesienne spacery i latem szeroko otwieram okno, by rozkoszować się zapachem skoszone trawy ;) ( Maciejki wprawdzie nigdy nie siałam, ale wszystko przede mną ;) ).

…i przyznam, że jakoś niewyobrażalnie gniecie mnie świadomość tego, że nie wszystkie maluchy mogą cieszyć się taką sielankową wizją swoich wczesnych lat życia…moja praca zawodowa przybliżyła mi dość mocno tę drugą stronę, kiedy to dzieci w domu zamiast miłości zastają chłód, zamiast bezpieczeństwa- strach i dezorientację. Ich dzieciństwo nie ma za wiele wspólnego z beztroską i ciepłem domowego ogniska. Istnieje wiele dzieci, które zamiast cieszyć się możliwością poznawania życia i świata pod bezpiecznymi skrzydłami matki ,czy ojca, zostają rzucone na głęboką wodę samotności i lęku, co w konsekwencji rodzi przerażenie i bunt. I tu nawet nie trzeba przytaczać przykładów rodziców alkoholików ( co zwykle najpierw przychodzi na myśl- i nie bez powodu), ale i w domach z pozoru nie wykazujących żadnych dysfunkcji, w których rodzice postrzegani są, jako wpływowe osoby, zajmujący poważne stanowiska, paradoksalnie dzieci pozbawione zostają poczucia bezpieczeństwa i pozostają w niewyobrażalnym osamotnieniu.
Niesamowity bunt rodzi się we mnie, gdy widzę dziecko głodne, smutne, z przerażeniem wracające do domu…przecież my od tego jesteśmy-my dorośli, by wspierać te nieznające jeszcze świata i życia dzieciaki. Wiem, że błądzić to rzecz ludzka, ale ciężko znaleźć mi usprawiedliwienie dla rodzica, który dziecko swoje traktuje jak ciężar, wypycha z domu, a ono tuła się po różnych placówkach: świetlicach, klubach środowiskowych ( całe szczęście, że takie miejsca istnieją i dość prężnie działają) i wyszedłszy z domu o godzinie 7.30, wraca do niego dopiero późnym wieczorem. Pracowałam z takimi dziećmi, dużo z nimi rozmawiałam i włos się na głowie jeży, przez co już na wstępie swojego życia, te maluchy muszą przechodzić i jakich cierpień doświadczać z ręki osób, które powinna być dla nich absolutnym wsparciem. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo nie to jest celem tego wpisu, a że problem jest bardzo złożony i niestety dość powszechny, wie raczej każdy.
Jednak to właśnie ich dzieciństwo nie będzie miało we wspomnieniach przyjemnego zapachu pieczonego ciasta…nie będzie kojarzyło się z beztroską i radością, ale koniecznością szybszego, niż reszta rówieśników wkroczenia w szumnie zwaną „dorosłość”.

     A to przecież to od nas- rodziców tak wiele zależy. Ten zapach szarlotki, to nie tylko jakiś tam sobie zwykły zapach…to wspomnienie pięknego czasu, do którego można sobie bezkarnie powrócić, w momencie, gdy nam źle i smutno. Dlatego warto pielęgnować takie z pozoru drobnostki, bo choć zwykle jesteśmy zabiegani i na wszystko zazwyczaj brakuje nam czasu i chęci, to dla naszych dzieci jest to jedyny i niepowtarzalny okres, który bardzo szybko minie i niestety nie będzie nam dane do niego wrócić i poprawić niektórych niedociągnięć. Idealni nie będziemy nigdy, ale warto próbować tworzyć przestrzeń wokół siebie i atmosferę naszej codzienności.